poniedziałek, 17 lutego 2014

MAPA. Na południe






Na południe się nie idzie. Tam jeżdżą pociągi.
Pociągi niosą na bokach obrazy i napisy. Przebijają się przez deszcz i śnieg, wyrzucając w powietrze kolorowe bryzgi. Przemykają pod palącym słońcem, rozgniatają zegarki misternie ułożone na torach. Muszą dowieźć tego syna, do tego ojca, który miał nie czekać. Pociągi mają boki nierówno otarte, prawy zawsze mocniej. To od leżenia w zajezdniach. Ludzie i konie, też wolą na prawym boku, żeby nie przygniatać serca. Jak ktoś ma sny połamane, udławione, to niech się szybko przewróci i serce uwolni.
Dawno temu syn, gówniarz zbuntowany, napisał na osobowym do Przemyśla - starym kutasom pociągi obcinają nogi. Małe literki, wplecione w kolorowe maźgi, no nie był on mistrzem train artu, nie był. Byle jak zrobione, ale z wielką zajadłością. Właściwie prawie nie widać, ale jak kto potrzebuje, to przeczyta. 
Takie rzeczy się pisze z miłości niezauważonej. Z takiej miłości, która na wierzchu chamsko poszczekuje, a w środku wybucha raz po raz i zalewa ziemie uprawne gorącą lawą. Na całe szczęście, nigdy nie będę obolałym synem, ani ojcem syna. Nigdy nie będę do niego nie-jechać , nigdy nie będę całe życie nie-czekać.
Wysiadłam w Krakowie. Patrzę i nie ma mnie tam. No to chodzę i szukam, stary obwarzanek łamie mi zęby, wspomnienia łamią mi co innego. Przyjaciel mówi, że jak wszystko jest takie samo, ale zupełnie inne, trzeba przyjść jeszcze raz. Za drugim razem jest nadal zupełnie inne, ale takie samo, jak za pierwszym razem. I tak, po kilku razach jest już jak trzeba. To jest najlepszy sposób.

sobota, 25 stycznia 2014

Z przyczyn wiadomych - maluśkie pranko :)


 Żeby nie było, że wciąż tylko kot i kot.
 Z przyczyn wiadomych - maluśkie pranko
 Słodki kiczyk, czyli szczyro prawdo








A poza kotem i praniem, to ... przyszedł do nas pies i ... kurna ....  został.
Ja bardzo nie chcę mieć dwóch psów, ale mam wrażenie, że jego to nic nie obchodzi.
Pies cieszy się jak idiota. Paweł też się cieszy. Weronika olewa.  Ja robię żarcie, chodzę na spacery i wyjmuję jamnika leśniczego, z gęby psa.
Ogłoszenia u sołtysów, w wiejskich sklepach i na fejsie, nie pomogły odnaleźć właściciela, zatem pies dostał imię - Klaus Mittwoch.



środa, 8 stycznia 2014

Gdzie jest kot


No więc, okazało się, że mnie ów kot  nie uczula. (jak to możliwe?!)
No więc, zamieszkał w domu.
No więc, ja się wciąż denerwuję jak go nie widzę. (wy też tak macie, czy to przechodzi?)
No więc, ja go szukam. (idiotka!)
I on się znajduje
Ona się znajduje.
                                                                         







Czy nie uważacie, że ma ponurą twarz? Może to od tego ciągłego znajdowania?

piątek, 3 stycznia 2014

MAPA. Na północ



Andrea Kowch


Gdy się jest psem, nie kładzie się głowy na północ. Łączy się pysk z ogonem i zamyka dostęp. Człowiek jest głupszy od psa. Piszę o sobie.
Północ jest najtrudniejsza. To tam z zakochania kupowaliśmy dom. Nie patrzcie przez te okna, powiedział mały syn poprzednich właścicieli. Za  stawem mieszka zły człowiek. 
To takie nudne, że zawsze się chce tak samo, żeby już nie był taki zły. Nie wściekaj się, To się nie może udać. Jest tak zrobione żeby się nie udało.
 Na początku on mięknie, bo bardzo tego potrzebuje. Patrzysz jak siekierą wyrąbuje przerębel, lód gruby, mocny. Wiadomo, na północy tęgi mróz. Krowy piją powoli, bo gęsta woda parzy gardła.  Nie przepychają się, każda wie kiedy może.
 Magduuś, idź już do domu, tak bym nie chciał żebyś zmarzła. Obcy człowiek ci tak mówi, Magduś i przeciąga to uu, aż trzeba szybko iść. Właściwie nie ma o czym pisać, wszyscy to znają. Jest jakieś najpierw, jest jakieś później.
Każdy żyje jak umie. Jak mu jego pokręcony łeb pozwala.
 Jak mu jego pokręcony łeb każe.
Północny sąsiad jest głodny. To głód nie do nasycenia. Chce sobą zapełnić mapę po brzegi.  Po horyzont. Zaplanował już wszystko jak będzie. Na każdej łące, w każdym cudzym domu. Kupił ostatni wolny skrawek ziemi i zaorał drogi. Można udawać, że to się wcale nie dzieje, że jeszcze się nie dusisz. Pomoże ci w tym twój własny pokręcony łeb?
Dalej na północ, drogą przez Pacholczyk, obok martwego dębu, gdzie nie umiałaś zrobić jak proszono. Musiałaś, cholera, po swojemu! W głębokiej dziurze pośród łanów pszenicy, przez trzy dni ukrywali się ludzie. Dwóch mężczyzn, twój mąż i młoda ładna kobieta - Blue Moment. Bawili się w prawdziwość, to bardzo piękna zabawa. Codziennie garść orzechów, tylko tyle ile się mieści w dłoni. Największą miał Marcin, ale jego strach był jeszcze większy i kazał mu  przytargać ze sobą plecak pełen konserw. I to całe ratowanie życia wysypało mu się z otwartego plecaka, pod nogi tych, co z garścią orzechów. Rany boskie, jaki wstyd!
Przez zboże zawsze szło się w głębokim pochyleniu, delikatnie, żeby kłosy nie falowały. Każdy robił to, czego się najbardziej bał. Nocami pływali w Twardowskim, za nogi łapały ich obrzydliwe śliskie wodorosty. Nie wolno było krzyczeć. Blue pływała nago. Wiecie, czego się bała najbardziej.
W nieruchomej ciszy, przepływali z południowego brzegu, na północny, do krainy o innej nazwie, która była zupełnie taka sama. 
Na krańcu tej mapy, gdzieś daleko daleko, w sumie nie aż tak bardzo, ale Walkowie nigdy tam nie byli i chcieliby chociaż raz zobaczyć, gdzieś tam pomrukuje zielono-niebiesko-granatowo-szaro -czarno-srebrno-czerwono-bure  Morze.







poniedziałek, 30 grudnia 2013

MAPA. Na wschód.





Od drogi dzieliły tylko dwa rzędy pokręconych jabłoni, ptasia czereśnia i chudziutka, delikatna wisienka. Ona właściwie rosła już przy samej drodze, kładąc na niej  ledwie widoczny cień, garstkę cieniutkich kresek.
Wiosną sypała płatki w błotniste koleiny, latem porzucała ciemne owocki, które zapadały się w gorący pył przemielonej gliny. Szkliste, kwaśne wiśnie wywoływały ślinotok i trzeba było wciąż przełykać. Przecierać w nieskończoność językiem, rozswędziałe gwałtownie zęby. Chciało się pić, a to za wcześnie przecież. Za wisienką i za drogą otwierały się łąki. Trawa miejscami wysoka, poprzerastana starą lucerną, w której buszowały witrażowe motyle. Tędy szło się ciężko.  Łąka rozgarniana obiema rękami, nie ustępowała chętnie. Płynęło się jak pod prąd, Nogi brnące w zielonościach, odrywały od ziemi gęste fale upału. Wyrzucały je z rozmachem w górę, jak spienioną wodę przy kraulu. Co krok. Tylko młode, nieostrożne motyle, co się przyklejały do spoconej twarzy, burzyły rytm.
Nie musiało się tak iść. Kawałek dalej, łąka marniała, zniżała się do piaszczystej ziemi. Przez nędzne kępki traw, podbite od spodu mchem, przez łany malutkich żółtych kwiatuszków, szło się bez wysiłku.
Wszystko musi być dobrze ułożone, po kolei, nie byle jak. I tak za łąką, wiadomo, las. Nie cienisty, wilgotny jak marzenie. Rozpalony słońcem, tnący po oczach świetlistymi smugami. Dopiero przy Ameryce, las gęstniał. Stara buczyna i ogromne świerki ocieniały fundamenty największego folwarku. Cała okolica zryta i przekopana przez poszukiwaczy. To ponoć tutaj leżą zakopane dwa gigantyczne czterokonne kieraty. Każdy to wie. Cała masa żelaza do pocięcia na złom. Wykrywacze metalu milczą od lat, ale szukać trzeba, bo tylko wtedy pojawiają się w głowie złote iskierki, a na przygryzionym języku krople słonej krwi. I chce się żyć, przez chwilę bardzo. 
Jak ręce zemdleją całkiem, to sztychówkę się rzuca na dno piwnicy i ona uderza z brzękiem o inne rzucone tam sztychówki. O te wszystkie głupie, idiotyczne  łopaty, tych wszystkich idiotów, co muszą kopać.
Dalej można iść szerokim piaszczystym duktem, ale nogi grzęzną i pot się leje. No to może lepiej skrótem, przez zrąb. Gałęziówka już zebrana i na szczęście jeszcze nie zaorali pod sadzonki. Dobrze się idzie tędy.
Dwa kilometry, a w ogóle nie czuć, że tyle. Jak by kto miał zwierzęcy nos, to już by wywęszył wodę Lisiego. Zimną rybną wodę, do której można wchodzić powolutku, albo skoczyć po męsku, z wysokiej piaszczystej skarpy. Teraz trzeba będzie przepłukać koszulę i rozwiesić równiutko na krzaku leszczyny. Najlepiej w palącym słońcu, żeby zesztywniała jak wykrochmalona. Teraz trzeba będzie przepłukać sukienkę, bo przecież może się jest dziewczyną. I rozwiesić równiutko na krzaku leszczyny, ale nie w palącym słońcu, żeby nie zesztywniała jak wykrochmalona. Leciuteńko wilgotną założyć na wystudzone ciało. Wtedy się najpiękniej połączą.
Od Lisiego już blisko. Las zniekształca głos silników i kłamie, że to już, ale jeszcze.  Słychać coraz wyraźniej górkę, co wymusza zmianę biegów i stukot kół na krawędziach betonowych płyt. To wielka droga. Potężna. W lewo do Niemiec, w prawo do Gdańska. W przydrożnym motelu ciepłe piwo z sokiem lub broń boże z sokiem. Skrajny stolik, najbliżej asfaltu. Żeby było widać twarze przejeżdżających. Spojrzenia, których nie ma, a przecież mogłyby być. Jak się przymknie oczy, to nawet widać Berlin albo ogromne statki wpływające do portu. Wszystko widać. Przed powrotem, można pomyśleć, że już nigdy więcej. Że to był ostatni raz.

czwartek, 19 grudnia 2013

chciałam napisać opowiadanie wigilijne, tak jak w zeszłym roku, ale mi się nie udało ...


ikarystyka



Napiszę to
Rano, gdy ciemno jeszcze, jadą pierwsi zulowcy. Zjeżdżają wąwozikiem od strony wsi i zagłębiają się w las. Widzę ich, gdy suną, po okrutnie dziurawej drodze, za domem Walków. W czarnej  mgle kołyszą się między modrzewiami światełka. Piękniście wyglądają te czerwone, więc stoję i patrzę. Stary Borkoś prowadzi konwój, bo tylko on ma światła w ciągniku. Na końcu jedzie jednooki zetor syna, a w środek wzięli całkiem nieoświetlony LKT. I tak se jadą. Na zrębie nie czekają na świt i odpalają piły po ciemku. Śpieszą się nie wiadomo do czego, jak jakieś głupki.
Idę od jeziora skrótem. Suche patyki łamią się z trzaskiem, a świeżo spadłe gałązki sosnowe owijają mi się wokół butów. Idę do domu. Słyszę jak Walkowie zamykają w komórce czarnego psa, który biega wolno w nocy i puszczają tego, co biega wolno w dzień. Niby gryzie, mały skurczybyk, ale jak mu mówię dobry Amorek, dobry, to zawsze wpuszcza mnie przez bramkę z kozą. Do kozła, z kozą. Te co już dużo dzieci miały, idą chętnie, Matylda, to nawet sama poszła wczoraj i dotąd wołała za ogrodzeniem, aż ją Walkowie wpuścili. Ale te młode, co to pierwszy raz, rany boskie, co one wyprawiają! Piotr zobaczył przez okno, jak się z taką jedną mocuję i po centymetrze ją ciągnę, wyszedł mi pomóc i już za chwilę cholera nas przewróciła. Walko leży, czapka mu spadła, ja wrzeszczę. No wstał jakoś i mówię mu, że jakby co bolało, to żeby od razu do Pawła na masaż przyszedł. Coś tam odburkuje, bo zły, wstyd mu, że się tak wyłożył na tym błocie. Kozioł też dziki jak nie wiem co. Jak oni go wyciągnęli ze stada, nie mogę sobie wyobrazić. Walkowa marudzi, że brzydki ten kozioł, brzydki taki. Czemu brzydki, dziwię się. Czarny jest, czyli brzydki, nie rozumie? Aha. Ja też bym wolała tego srebrnego, ale co, jak się nie dał  złapać.
Doję już co drugi dzień. W lecie, na cedzidło szły trzy filtry, teraz mleka mało, ale takie tłuste, że przez jeden nie chce przejść. Po czterech litrach się całkiem zakleja. Jutro będzie ostatni ser w tym roku. A może przedostatni.
Wychodzę już z lasu. Rozjaśnia się trochę i  łąki różowieją jak od koniczyny. Widać już dom. Kominy jeszcze ciche, bo przed wyjściem nie chciało mi się rozpalić. Dom kołysze się leciutko razem z całą wyspą. 
Tylko jabłonie stoją nieruchomo i nie chcą się kołysać. Nie to nie.