piątek, 31 grudnia 2010

Gdzieś pomiędzy aniołem a diabłem...

Budowniczy naszego domu takie sobie umyślił założyć klamki.
Prawdopodobnie był to jeden z kilku standardowych projektów ówczesnej odlewni żeliwa, widać piękne przedmioty towarzyszyły ludziom na co dzień.
Jak się dobrze przyjrzeć, to można zobaczyć, że klamka i klucz
umieszczone są pomiędzy wizerunkami anielskiej twarzyczki, u góry i twarzy diabła na dole.
Wejście jest po środku - między aniołem i diabłem...
Tak jak nasze całe życie i my sami. Zawsze gdzieś pomiędzy szumem skrzydeł  a uderzeniami rogów.
Tak mi się jakoś ta stara klamka i drzwi skojarzyły z dzisiejszym symbolicznym pożegnaniem czasu minionego i powitaniem tego nowego jeszcze nieznanego.
Życzę Wam wszystkim i sobie samej również
 - odwagi otwierania nieznanych drzwi!
 - ufności, która pozwoli nie zamykać się na klucz przed ludźmi i światem
 - wielu pięknych i dobrych spotkań.
 - a przede wszystkim, żebyśmy  nigdy nie zgubili klucza do siebie, bo dzięki niemu  nie pomylimy własnych marzeń z oczekiwaniami innych.


  Dobrego, radosnego, bogatego Nowego Roku!



czwartek, 30 grudnia 2010

Krótka lekcja głaskania kogutów


                                                                    
Czuję, że mogę się już do tego przyznać.
W końcu, są tacy, którzy zrobili to dużo wcześniej...
No więc przyznaję się - l u b i ę  k u r y.
Jest to dla mnie całkowita nowość; i to lubienie i kury w ogóle, bo nigdy wcześniej nie miałam z tymi pierzastymi bliższego kontaktu.
Przywędrowały do nas w formie sześciu malutkich kuleczek z dziobkami. Kuleczki na całe szczęście były zaopatrzone w mamę Perełkę, która wiedziała jak się nimi zajmować


                                                                                    


Kuleczki pięknie rosły i nasze niefachowe oczy nareszcie zaczęły odróżniać dziewczynki od chłopaków.


                                                                            

Zwłaszcza jeden z cipiórzastych kurczaków nie budził żadnych wątpliwości - zrobił się z niego  Ewidentny Kogut.






W godzinach porannych, ze stodoły zaczęło się wydobywać straszliwe charczące wycie, powtarzane w różnych tonacjach.
To dzielne koguty rozpoczęły naukę piania, która po kilku tygodniach ćwiczeń zakończyła się sukcesem dla dwóch z nich. Trzeci, o wdzięcznym imieniu Ciućmok Sussex, nie umie piać do dziś. Może to wpływ imienia?
Wygląda na to, że umiejętność piania zamknęła jakiś ważny etap rozwoju chłopaków i po nim pozostało już tylko zabrać się za kury i pokazać całemu światu (w tym gospodarzom), kto tu tak naprawdę rządzi.
To była ostatnia chwila żeby zacząć "ogłaskiwac" , czyli obłaskawiać koguty.
Stanowczo i bez lęku przed uderzeniami dziobów.  Zarazem z niezwykłą delikatnością i wyczuciem, bo ego koguta wielkie jest i nadęte, ledwie się mieści w kurniku, ale kruchutkie to to jak szkło...
Któregoś dnia do domu przybiegła bardzo przejęta 8 letnia Weronika, wołając od drzwi:


   "Mamo, mamo! Już wiem jak trzeba dobrze głaskać koguty! Nie można ich przy tym głaskaniu za bardzo naciskać, bo będą myślały, że są kurami. A jak się całkiem zeszmacą (?!), to mogą przestać piać!

sobota, 25 grudnia 2010

Mroźne kwiaty, czyli testowanie mieszczuchów


Nie pamiętam już skąd zaczerpnęliśmy te mądrości klimatyczno-meteorologiczne, ale wyjeżdżaliśmy z Krakowa z przekonaniem, że zamieszkamy w krainie zimowej łagodności,  gdzie -5 jest katastrofalnym mrozem. Myślałam o tym nawet z pewnym niesmakiem, no bo jak w takich warunkach przetestować własne, długo hodowane twardzielstwo?
Pierwsza wiejska zima nadszarpnęła nieco nasze dobre mniemanie o sobie. Ostre, iście „suwalskie” mrozy, na jeziorach gruby, 70 centymetrowy lód. W stareńkich, rozpadających się oknach trzęsące się na wietrze, zamrożone szybki. W domu trzęsący się my –  twardziele. Okazało się bowiem , że piec kuchenny rozgrzany do czerwoności, jest w stanie ogrzać kuchnię jedynie do +8, a w porywach +10 stopni, no ale jak wiadomo taki piec służy przede wszystkim do gotowania, a nie grzania. Kaflowy w sypialni miał osiągnięcia o kilka stopni wyższe i przy nim koncentrowało się całe domowe życie, łącznie z ablucjami w misce.
Nie był to łatwy czas, ale właśnie taki rzut na głęboką wodę przyspieszył nasze zakorzenianie się w nowe życie. Przetrwaliśmy tę zimę w ogóle nie chorując. Cieszyło nas niepomiernie każde rozpalanie ognia w piecach, nawet zmagania z bardzo kapryśnym kuchennym.
Z tamtej zimy pozostało też wspomnienie pięknego i trudnego do opisania zjawiska, białej, lekko zamglonej poświaty, wypełniającej dom. Tak wyglądało światło dzienne przepuszczone przez  zakryte mroźnymi kwiatami szyby.








czwartek, 23 grudnia 2010

serdeczne życzenia "uszkodzonej świątecznie"



Życzę Wam wszystkim, żeby tegoroczne  święta i wszystko co ze sobą niosą -  
                      zgodę,        wybaczenie i pojednanie,                                    radość bycia wśród bliskich, 
                   pamięć o zapomnianych i miejsce dla samotnych, zrozumienie dla odmiennych,
                   troskę o słabszych
 i ...  
                -  mogły być  „zaczynem” dla codzienności.

Żeby każde z wypowiedzianych nad opłatkiem słów,
 stało się ciałem i zamieszkało w Waszych domach.
Żeby  wszystkie dobre życzenia ofiarowane  innym, 
wróciły do Was.
Żeby świąteczny blask użyczył odrobiny swego światła,
 szarym dniom, które zawsze kiedyś nadchodzą.
ŻyczęWam odwagi, której trzeba, żeby zanurzyć się w życie bez buntu i żalu.

 No i oczywiście zdrowia, radości  i obfitości wszelakiej!


                                                                  miłośniczka
                                                                      codzienności
                                                                          zwyczajnej
                                                                                 Magda

czwartek, 16 grudnia 2010

Nowe życie



Nieodmiennie porusza mnie widok mocy Życia.
Jego nieustępliwość, siła i niewyobrażalnie proste warunki, by mogło zaistnieć.
Zachwycam się zielonymi gałązkami wyrastającymi z martwych pozornie gałęzi.
Kiełkami, przebijającymi się przez pomarszczoną skórkę, wysuszonej wiele lat temu i zapomnianej fasoli.
Małymi kózkami, których jeszcze przed chwilą nie było, a nagle są.
Piszę o tym, bo w tym momencie moja córka rodzi dziecko. Małego człowieka, który będzie obdarowany taką samą mocą, jak ta gałązka winorośli na zdjęciu.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

w odpowiedzi na komentarze

Jak widać nie byliśmy aż tak łatwi ( jak sugeruje poniższy tekst ) do zaakceptowania przez  miejscowych.
Tak bezczelny kozioł powinien natychmiast skończyć na talerzu.
Dla wyjaśnienia dodaję, że to samochód do wyjazdów polno - leśnych, co w dużym stopniu tłumaczy nasze karygodne zachowanie.
A poza tym, był to jeszcze czas tej błogiej,  dziecięcej odwagi, która pozwala ufać, że .... nooo.....tak w ogóle.... ECH!


Po dwóch dniach bezskutecznych prób zamieszczenia odpowiedzi na komentarze - poddaję się i robię to za pomocą posta. Szperałam usilnie we wszystkich zakamarkach bloga, sprawdziłam wszelkie ustawienia i nawet zmieniłam przeglądarkę na Chrome. I NIC.


Zatem
Pozdrawiam serdecznie wszystkich komentujących!

Moje wejście w życie na wsi było bardzo naturalne. Tak jakbym była przygotowana do niego "od zawsze". Odbyło się bez żadnych przełomów, wstrząsów i ciężkich przyzwyczajań (noo, może całkowity brak łazienki wymagał rzeczywiście oswojenia). Przez dłuższy czas byliśmy pilnie obserwowani i sprawdzani. Na pewno nie obyło się bez jakiś zgrzytów i na pewno nieraz się wygłupiliśmy. To chyba nie do uniknięcia, bo wiadomo, że obcy musi "zapłacić frycowe".Ciekawa jestem jak w tych okolicach nazywa się obcych? W Tatrach to cepry, na wschodzie Polski - nawłoć. Pewnie każdy region ma takie nazwanie. W każdym razie, wygląda na to, że całkowicie intuicyjnie, wchodząc w relacje z miejscowymi, zdaliśmy egzamin przyjęcia. Nie dajemy się wciągać w historie typu: jak gadasz z nimi, to nie możesz gadać z nami. Gadamy z wszystkimi.
 Najbliżsi złodzieje nas nie okradają. Jest naprawdę dobrze.

W sprawie gęsi - nie są one czysto rasowe, ale najbliżej im do tzw. pomorskich.
M.


piątek, 10 grudnia 2010

Im dalej od ludzi, tym bliżej do ludzi....

To taki  paradoks widoczny na hubach ( tak się tutaj nazywa wygnajewo, czyli zadupie)
Na wsi jest jakoś bliżej do życia,  tego wyznaczonego porami roku i fazami księżyca, a ludzie też nie pytają czy można, tylko przychodzą.
Śmierć też jest bardziej naturalna, mocno oswojona.
Cieszę się, że moja stara kobyła, tu właśnie zakończyła żywot. Przywlokłam ją tutaj  ideologicznie, bo w myśl mojej ideologii, miała być ze mną do końca swoich dni ( tu przydałaby się emotka wielkiej dumy ) Gdzie ja, tam i ona. Teraz wiem, że był to czysty egoizm, w którym liczyły się jedynie moje uczucia, jej o zdanie nikt nie pytał.
Ale o ludziach miało być. No więc na drugi dzień po jej śmierci, zajechał do nas taczkami syn sąsiadów, jeszcze niezbyt dobrze poznanych. Na taczkach tajemniczo poruszał się duży worek. A w nim.... dwie cudne nie białe gęsi! Gęsi pocieszycielki po stracie konia!
Hej ... jakimiż to drogami podążają myśli ludzkie ... Piękne to!
A jak nam się woda skończyła w studni ( jako mieszczuch zawsze myślałam, że woda w studni jest nieskończona ), to podjeżdżali pod dom jacyś kompletnie nieznani nam ludzie, z kanistrami wody dla nas i ze słowami: aaa bo mówią że wam sie woda skończyła...
Któregoś dnia przyjechał, również nieznany człowiek, z pobliskiej wsi, przywożąc zapakowane w pudełko dwa kotki - bo to na wsi bez kotów nie da się...
Po pierwszej zimie, kilka osób nam powiedziało, że jak jadąc widzieli z oddali nasz dom, to zawsze pilnie sprawdzali czy leci dym z komina. Ten dym w zimie , to sygnał, że domownicy żyją, mają opał i jakoś sobie radzą. Nie mam wątpliwości, że gdyby nie leciał, to mielibyśmy gości.
I tak dalej i tak dalej...
Marzyłam o domu na pustkowiu bezludnym. Wydawało mi się, że mam wielką potrzebę ucieczki i alienacji.

Wczoraj dostałam od starszej sąsiadki rajstopy. Nowe oczywiście, w pudełeczku. W pierwszej chwili się przeraziłam i pomyślałam, o matko, to tak widać, że z nami kiepsko?
Ale już wiem, że nie trzeba nic wymyślać, zastanawiać się, kombinować. Wystarczy się cieszyć, bo każdy prezent, to znowu bliżej.






Gęsi pocieszycielki, Ptyś i Balbina które miały wypełnić miejsce po koniu
 


 





    Kobyłka młoda 
    i zdrowa.






 Już niedługo przed śmiercią.

środa, 1 grudnia 2010

Dwie jedynaczki

Jako wczesna  ( 11, 12 lat? ) nastolatka, rzadko miewałam "myśli o dzieciach". Mój świat był dosyć szczelnie wypełniony końmi i ciężką fizyczną pracą, którą uwielbiałam. Nie było w nim miejsca na zaglądanie do wózeczków i niańczenie lalek. Będąc jedynaczką i zdecydowaną miłośniczką tej ( jedynej najlepszej - moim ówczesnym zdaniem ) opcji rodzinnej, miałam pewien problem. Jak już mi się ta "myśl o dzieciach" pojawiła , albo gdy trzeba było coś odpowiedzieć pytającym koleżankom.... to... no właśnie...odpowiedź była dziwaczna i pewnie niesmaczna. Otóż, wierna tradycji rodzinnej, chciałam żeby moje dziecię było jedynakiem. Ale powoli dojrzewał we mnie nowy pomysł na życie - mieć więcej dzieci, najlepiej każde z innym mężczyzną, a przynajmniej jedno koniecznie z Indianinem. Prawdziwym oczywiście. Skąd to się brało? Nie mam pojęcia. Trochę pewnie "narozrabiał" Sat Okh, ale cała reszta? No i w pewnej mierze spełniło się. Mam dwie wspaniałe córki, z racji wielkiej różnicy wieku, wychowywane jako jedynaczki. Z Indianinem jakoś nie wyszło, ale nie bądźmy drobiazgowi.