Choram była jakoś długo i długo. Mieliśmy zapalić ogień zaduszny nad jeziorem Krzywym, które ma kształt serca i strome brzegi, ale nie poszliśmy. Łeeeee ...
I tak łaziłam, tak tak, właśnie łaziłam, a nie chodziłam. Łaziłam, smęciłam wokół domu i zachwycałam się szarolandią. Krainą zatopioną w mgłach i leciutkich mgiełkach. Bez słońca. Rozbełtaną w poświacie dnia. Delikatną i nie dopowiedzianą.
Luna powoli dąży do pełni. Jeszcze cztery dni i sad w nocy będzie srebrzysty.
Słońce próbuje.
ale Szarolandia chce pozostać szara.
już środek dnia. Dzieje się coś pięknego - wszystko co nie jest szare, zaczyna emanować własnym światłem. Jabłoniowe listki wydobywają z siebie czerwień.
te jabłonki tlą się własną poświatą.
na chwilę przed zmierzchem przełamuje się światło
drzewa jeszcze mocniej sięgają w głąb
i wreszcie rozjarzają się.
Mam dziesiątki zdjęć sadu w promieniach zachodzącego słońca. Piękne, ale nie to.
Pierwszy raz udało mi się uchwycić wewnętrzne "swiecenie" drzew.
Niebo jest jednolitą masą, słońca nie widać, a ziemię spowija przedziwne buro-perłowe światło
I na mój dusiu, nie tykane fotoshopem ani innym!
A może to tylko efekt ucisku chorych zatok na płat czołowy i w ogóle nic się nie jarzy ...
?
ZDROWIA WAM ŻYCZĘ I WIEM CO MÓWIĘ!