sobota, 29 stycznia 2011
Wymiatam się z różnych kątów
Wymiatam się z różnych kątów
strzępek snu
kropelka krwi z palca
ślad stopy pod kredensem.
Nie czekam na wiosnę
bo w moim kalendarzu
po jesieni
jest jesień
nabrzmiała od śliwek
A teraz
brodzę w zimie
i słucham
jak na kozich rogach
z czułością gra wiatr.
Śpiewam z nim cichutko
lili li maleńkie...
lili li cieplutkie...
Strużka mleka
zamarza powoli
na śniegu
i nie widać
białego na białym.
Mamo, to te kózki zamarzły?!
Nie, tylko im mleko po pyszczkach pociekło.
Spij już.
Dobranoc
wtorek, 25 stycznia 2011
Jak leśniczy wszystko zepsuł
Dzisiejszy cudny post Riannon wywołał we mnie strumień wspomnień....
Jak to się stało, że zupełnie NIEZGODNIE z naszymi marzeniami, nasz wiejski dom, zapełnił się nieznanymi ludźmi? Wizja wymarzonego "cudownego odosobnienia" w jednej chwili runęła w gruzach, a sprawcą bezpośrednim tej katastrofy był leśniczy. Stanął po prostu któregoś dnia na progu naszej kuchni, będącej w ostrej fazie remontu. A zza jego pleców wyłonił się człowiek w długim białym płaszczu, z włosami związanymi w kitkę. Nie było gdzie usiąść, więc rozmowa toczyła się na stojąco. Właściwie nie było rozmowy. Padło zdumiewające pytanie, na które kompletnie nie byliśmy przygotowani. Oni stali, a my zamarliśmy w remontowych pozach, usztywnionych gipsem. Wyglądaliśmy naprawdę niesmacznie i mieliśmy bardzo nie zachęcające miny. Nagle, w przedłużającej się niebezpiecznie ciszy, usłyszeliśmy własne głosy, które zgadzały się żeby pan z kitką zamieszkał u nas przez dwa tygodnie. Od kiedy? Za kilka dni.... Ratunkuuu!
Dalszy remont kuchni miał dosyć dramatyczny przebieg, do momentu kiedy uświadomiliśmy sobie, że nie mamy żadnych szans zdążyć. Uspokoiliśmy się zatem i pozwoliliśmy sobie na niezdążenie. Do dziś połowa kuchni jest wyremontowana "inną techniką" niż reszta. :)
Pan z kitką zarezerwował sobie przyszłoroczny pobyt, z synem i córką. A potem uruchomiła się lawina, czy też maszyneria, jak ktoś woli i nasz dom już nigdy latem nie jest pusty.
Wtedy czułam w sobie mieszaninę przerażenia, wściekłości i rozczarowania. Przecież nie tak miało być...
Dzisiaj wiem, że dobrze się stało. Często tak właśnie bywa, że to co pozornie przychodzi z zewnątrz, zaskakuje nas kompletnie nieprzygotowanych, a nawet "odmiennie zaplanowanych", jest najlepszym, co może nas spotkać. To może być tylko jakiś krótki etap, ale prawdopodobnie niezbędny, by mogły przyjść następne.
Okazało się, że (wbrew swoim wyobrażeniom) umiem szczerze i serdecznie być z ludźmi. Wymieniamy się wzajemnie czymś nieuchwytnym i nieokreślonym. Zdumiewamy się swoją odmiennością, mimo pewnych powtarzających się stereotypów. Wygląda na to, że każdy ( łącznie ze mną oczywiście) choć trochę dostaje to, czego potrzebuje.
Myślę, że warto było powiedzieć TAK, życiu, które nie zaproszone, bezczelnie wepchnęło się w drzwi. Bezceremonialnie wymiotło mnie z kąta, odkurzyło z pajęczyn i postawiło na progu.
Nie uciekaj, ucz się.
Teraz już łatwo mi przychodzi nie wkurzanie się na naszych starych sąsiadów. Ach, jak mnie to złościło, że namówili leśniczego (znów leśniczy "psuj") na wycięcie dwóch brzóz, zasłaniających widoczny w oddali nasz dom. Dzięki tej zielonej zasłonie mogliśmy sobie poudawać, że okrutne tu odludzie. A im się, kurcze, światełka okien zachciało wieczorami widzieć, żeby czuć, że jest ktoś jeszcze....
czwartek, 13 stycznia 2011
Mała wiejska szkoła
CZĘŚĆ PIERWSZA
Piąta rano. Ciemno.
Dzwoni budzik.
Opóźnić? - pyta telefon
Tak
O 15 minut? - telefon jest dociekliwy
Tak
Piąta dwadzieścia. Ciemno i ziiiimno....
Niezatrudniona pospiesznie rozpala w piecu kuchennym, który co prawda nie zdąży ogrzać kuchni, ale trzaskający ogień zawsze sprawia wrażenie ocieplenia. Szybciutka kawa niezatrudnionej z zatrudnionym i codzienna chwila grozy - czy dziadek samochód pozwoli się uruchomić? Bo jeżeli nie, to szast prast na nogi stuptuty i pędem ok. 4 km do wsi. Stamtąd dwójka innych zatrudnionych, za składkową benzynę, jedzie do pobliskiego miasteczka. Zatrudniony pędzi (czyt. kica po śniegu lub grzęźnie w jakiejś substancji ziemno śnieżnej) z szybkością zależną od podłoża. Ja wydzwaniam do innych zatrudnionych i błagam żeby chwilkę poczekali!!!
Tak bywa tylko czasami. Zazwyczaj dziadek jest przyjazny i pożyteczny.
Są też takie dni, że droga jest całkowicie nieprzejezdna i wtedy bez zbędnych nerwów, po prostu trzeba wyjść wcześniej i iść pieszo.
Kanapki i termos do szkoły już gotowe. Zabieram się delikatnie do budzenia Weroniki.
Proces budzenia trwa.
Proces budzenia trwa nadal.
Już..
Podczas czynności prowadzących do wyjścia z domu, dowiaduję się, że Weronika zapomniała uzupełnić zeszyt lektur lub coś innego równie przerażającego, więc boli ją brzuch.
Jeszcze tylko trzeba zamknąć w sieni psa Piątka, bo córka leśniczego się go boi.
Zapudłować ucieknięte kozy, bo uwielbiają nas odprowadzać. Można ruszać.
Bo jak wiadomo, integralną częścią życia szkolnego jest droga do gimbusa, który podjeżdża pod leśniczówkę. To tylko kilometr, ale od kilku dni jest najdłuższym kilometrem jaki znam. Po krótkiej odwilży, która zamieniła śnieg w wodę i coś jeszcze, powrócił mróz. Mróz zamienił wodę w jednolite tafle lodu, a miejscami w coś jeszcze. Kawałek od domu wylał staw i tam powierzchnia lodu wykracza daleko poza drogę. Da się iść, tzn. robić coś w rodzaju kroków, tylko po tym "czymś jeszcze", ale tego jest zaledwie troszkę. Po lodzie poruszamy się szur szur, jak na nartach biegówkach. Tyle, że szur szur są króciutkie i posuwamy się bardzo wolno. Po kilkudziesięciu metrach mam zakwaszone łydki i jestem zagotowana z gorąca. Weronika prawdopodobnie się świetnie bawi, ale jestem zbyt skupiona na utrzymywaniu równowagi, żeby to dostrzec. Tułów pochylony do przodu, nogi ugięte i szur szur, szur szur. W połowie drogi są dwie nieźle wydeptane ścieżki zwierzęce i tam można nadrobić zaległości czasowe. Podążamy w kierunku jeziora, nad którym jest leśniczówka i "pętla" busa. Wokoło lasy, więc ciemniej niż na otwartej przestrzeni, ale nic to. Zewsząd przyglądają nam się większe i mniejsze oczy zwierząt ( tak sobie myślę, że się przyglądają ), czemu my tak szur szur? O, słychać już wysoko nad głowami donośne pianie dzikiego koguta. Mieszka ze swoją czarną kurą na ogromnej jodle przed leśniczówką. Tylko oni ocaleli ze stada trzydziestu kur.
Doślizgujemy się do czekającej z dziećmi leśniczyny. Jeszcze tylko krótkie głaskanie kota, pojawia się bus i Weronika odjeżdża do szkoły.
CZĘŚĆ DRUGA
Mała wiejska szkoła co roku walczy o przetrwanie. Groźba zamknięcia wciąż nad nią wisi, ale jakoś nie spada. Młodzi ludzie powyjeżdżali do Niemiec lub przenieśli się do miast. Dzieci zatem mało. Cała szkoła, czyli oddział przedszkolny, zerówka i wszystkie klasy, to w sumie 34 dzieci! W mojej podstawówce tyle mniej więcej wynosiła liczba dzieci w jednej klasie. Moja osobista klasa miała 45 dzieci! Czyste szaleństwo!
My zasililiśmy szkołę jedną małą dziką dziewczynką. Wychowaną wśród dorosłych, nie znającą przedszkola i relacji z rówieśnikami.
Oj, mogło być ciężko.... Ale o dziwo nie było.
Szkoła prawie jak z Bullerbyn - klasy jedno lub dwuosobowe, łączone ze sobą, tak, że na jednej lekcji mogą zasiadać jednocześnie np. trzy klasy. Każda ma oczywiście swój odrębny program, ale wszystko się ze sobą miesza i wzajemnie przenika. Każdy zna każdego i każdy uczestniczy we wszystkim. Dzieci z drugiej klasy czytają książki przedszkolakom i zerówkowiczom. To poważna sprawa - nie można dukać i mylić się, bo cię wyśmieją. Motywacja do nauki idzie z góry ( nauczyciele) i z dołu (mali słuchacze). Dzika dziewczynka polubiła czytanie bardzo szybko. Nauczyła się też niezbędnej zaradności, która w domu nieco kulała. Teraz musi umieć ubrać dzieci z przedszkola , wychodzące na wycieczkę. I umie.
Rzadko bywam na wywiadówkach, bo mi się nie chce chodzić na piechotę 6 km. No, ale jak jest semestralna OBOWIĄZKOWA , to się staram jakoś dotrzeć do szkoły.
Wczoraj właśnie była i udało mi się pojechać z leśniczyną. Weronika była już po lekcjach i w ramach zajęć świetlicowych, dyktowała pani dyrektor sprawozdanie roczne. Weszłam w momencie, gdy pani dyr. pytała Weronikę : to co mam teraz kliknąć? Właściwości? Robiły właśnie tabelkę w wordzie. Nie bardzo im szło, więc uciekłam szybko na górę, bo ja też dosyć "niskoskomputeryzowana" jestem. Wstyd! Na następną obowiązkową wywiadówkę, muszę się lepiej przygotować....
środa, 5 stycznia 2011
Groch z kapustą
Bardzo lubię wigilijny groch z kapustą ,( tzn. moje kubki smakowe go uwielbiają, wątroba i takie tam różne w środku - trochę mniej...) Moja mama przygotowuje go po mistrzowsku! Ja to straszny leń jestem, ale w tym roku spróbowałam i wyszło nawet nieźle ( według mnie nieźle, bo reszta stada nie miała odwagi jeść )
Ten post miał być taki właśnie tematycznie pomieszany, poskładany z tego i owego, a jednak tworzący jakąś wspólną całość. Tak jak to dzieło lodowe na zdjęciu, które się utworzyło w czasie pomieszania odwilży z mrozem Z dachu kapało, czyli odwilż. Na dole natychmiast zamarzało, czyli mróz. Groch z kapustą.
I tak się mozolnie, z pojedynczych kropelek i większych chlupnięć zrobiło coś, co jest bez wątpienia rozpoznawalną całością.
Dopuszczam taką możliwość, że nie wszyscy TAK widzą tę ROZPOZNAWALNĄ CAŁOŚĆ i wtedy troszkę się wstydzę... Eeee tam!
Ja bardzo wszystkich przepraszam! Post miał być o:
- zimowej drodze do szkoły
- indoktrynacji w rodzinie i co z tego wynika
- jeszcze o czymś, ale zapomniałam.
Muszę za chwilę pędzić do pociągu i tak strasznie się tym denerwuję, że mi się w głowie i klawiaturze porobiło.
Wiejska kura domowa wyjeżdża - to naprawdę trudne. Czy ktoś mnie rozumie?
Subskrybuj:
Posty (Atom)